Info
Ten blog rowerowy prowadzę ja, czyli kotu z Warszawy. Mam przejechane 7071.15 kilometrów, głównie po asfalcie, bo od paru lat tenże jakoś bardziej mi pasuje. Dorosłem do tego chyba bo wcześniej to było nic tylko las, las, las... Jeżdżę z prędkością średnią 21.50 km/h i wcale się nie chwalę, bo i nie ma czym :) .Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2015, Styczeń4 - 0
- 2014, Wrzesień5 - 0
- 2014, Sierpień4 - 0
- 2014, Lipiec8 - 0
- 2014, Czerwiec5 - 0
- 2014, Kwiecień6 - 0
- 2014, Marzec9 - 0
- 2014, Luty3 - 0
- 2014, Styczeń3 - 0
- 2013, Sierpień3 - 0
- 2013, Lipiec12 - 0
- 2013, Czerwiec21 - 0
- 2013, Maj10 - 0
- 2013, Kwiecień12 - 3
- 2013, Marzec2 - 0
- 2012, Sierpień15 - 0
- 2012, Lipiec8 - 0
- 2012, Czerwiec10 - 2
- 2012, Maj7 - 1
- 2012, Kwiecień18 - 37
- 2012, Marzec11 - 14
- 2012, Luty2 - 0
- DST 52.30km
- Czas 03:29
- VAVG 15.01km/h
- VMAX 51.60km/h
- Podjazdy 450m
- Sprzęt Czarny Stefan
- Aktywność Jazda na rowerze
13.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień 1
Środa, 13 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 0
Po dotarciu do Jeleniej Góry około godziny 9:00 stwierdziliśmy że nie spieszy się nam aż tak bardzo, żeby zrezygnować ze śniadanka (kawa+ciastko) w miłym ogródku cukierni wśród zabytkowych kamienic, w końcu jesteśmy w podróży poślubnej;)
Po podreperowaniu sił ruszyliśmy zaplanowaną wcześniej trasą w stronę Gryfowa Śląskiego. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z miasta nastąpiła pierwsza (i jak się potem okazało – ostatnia) na wyprawie potencjalnie poważna awaria – po wjechaniu na krawężnik moje dość mocno obładowane sakwy podskoczyły i obluzowały się na bagażniku. Stwierdziłem więc że zwiększę napięcie elastycznego paska z hakiem, mocującego je do dolnej części bagażnika – tak, aby były mocno napięte i nie żyły własnym życiem na wybojach. Skróciłem więc pasek, zaczepiłem za bagażnik i pociągnąłem do góry… w tym momencie elastyczny element „strzelił”. Moje zdziwienie było pełne – nowe sakwy, dość uznanej firmy, i taki numer?? Co było robić, w parę minut zmontowałem z ekspandera zastępczy element napinający, a gdy to okazało się za mało opasałem jeszcze sakwy dookoła kolejnym „gumosznurkiem”, zapewniającym solidne mocowanie do bagażnika. Ta prowizorka z powodzeniem i bez problemów służyła do końca wyprawy :)
Pierwsze kilka kilometrów wypadło nam drogą krajową o dość dużym obciążeniu, dodatkowo jeszcze dość ostro pod górę… Uprzedzałem Anię wcześniej że pierwsze dwa dni będą „górskie”, tak więc moja żona nawet nie protestując specjalnie pokonała pierwszy podjazd, pytając się na szczycie czy dalej będzie już „z górki”. Było, do następnego podjazdu :) Brak kondycji dawał się nam trochę we znaki, mimo że jechaliśmy sobie spokojnym tempem, jako że zaplanowana na cały dzień trasa była „rozgrzewkowa” – niewiele powyżej 50 km. Warto wspomnieć, że ja przed wyjazdem w sezonie „nawinąłem” niecałe 1300km, a Ania może jedną trzecią tego, nie byliśmy więc jakoś niesamowicie do naszej wyprawy przygotowani…
Widoki (i zjazdy - dzięki tym podjazdom)mieliśmy piękne:
Zamek Gryf – urokliwa ruina, i nasz pierwszy zaplanowany punkt do zwiedzenia – niestety, zamek obecnie jest w rękach delikwenta który otoczył go zamkniętym parkanem – wszędzie znaki „teren prywatny, wstęp wzbroniony”.
Zamek na wzgórzu po lewej
I zbliżenie…
Cóż, uszanowaliśmy prawo własności i pojechaliśmy dalej, zaliczając kawałek za zamkiem fajny zjazd do Gryfowa Śląskiego.
Poprzednim razem w Gryfowie byłem cztery lata temu, służbowo i raczej był to tranzyt niż dłuższa wizyta – może dlatego nie zapamiętałem że miasteczko to jest tak urokliwe – pięknie położone i z dużą liczbą ładnie odnowionych kamieniczek, szczególnie w obrębie rynku. Może kiedyś w końcu uda się wpaść tu na dłużej…
Jako że pora była obiadowa, postanowiliśmy sprawdzić lokalny przybytek gastronomiczny, usytuowany bezpośrednio w rynku – po chwili siedzieliśmy w ogródku, zajadając żurek (ja) i sałatki (oboje). Jedzenie okazało się świeże, bardzo smaczne i jeszcze bardziej obfite, a przy tym niedrogie – poza tym umililiśmy sobie czas gawędząc o "szeroko pojętej" turystyce z właścicielem knajpy.
Po zjedzeniu obiadu – ledwo daliśmy radę dokończyć nasze porcje… - ruszyliśmy w stronę zamku Czocha, „clou programu” tego dnia wyprawy, znajdującego się raptem 11 km od Gryfowa Śląskiego. Pogoda zaczęła się lekko psuć, i tuż za miastem założyliśmy przeciwdeszcze. Deszczyk siąpił sobie to mocniej, to słabiej prawie przez całą drogę do zamku, ale jako że droga była piękna – stara aleja wysadzana drzewami - i widoki z niej takoż, to nie przejmowaliśmy się tym zbytnio.
Zresztą większym problemem niż deszcz była dla mnie długość tylnego błotnika w rowerze Ani – po otrzymaniu kilka razy po twarzy fontanną wody podnoszoną przez jej tylne koło przypomniałem sobie że na zeszłorocznej wyprawie też mi to przeszkadzało ;) Moja kochana Żonka natomiast, zamiast okazać zrozumienie i takt, z szyderczym uśmiechem zaliczała co większe kałuże, zmuszając mnie do uników :) No cóż, wyprzedzać jej nie chciałem bo przyjęliśmy zasadę że ona nadaje tempo, a jako że „wymyśliłem wyjazd rowerowy w góry, i ona się musi męczyć zamiast smażyć się na plaży w Egipcie czy Tunezji”, to musiałem dostać za swoje :)
Dotarliśmy do zamku, i po zostawieniu rowerów pod okiem ochroniarza ruszyliśmy zwiedzać.
Okazało się że wnętrze zamku mogą zwiedzać tylko grupy w towarzystwie przewodnika, i musieliśmy poczekać parędziesiąt minut na wejście – nie był to problem, w trakcie oczekiwania załatwiliśmy sobie (niech żyje internet w smartfonie;) ) nocleg w agroturystyce w sąsiedniej wsi. Z racji na pogodę nie uśmiechało się spanie w namiocie, i nie mieliśmy jakiegoś strasznego ciśnienia na oszczędzanie – w końcu to podróż poślubna, więc bez przesady :)
Zwiedzanie zamku było dość ciekawe, ale na kolana nas nie powaliło – został on splądrowany po wojnie, i to kilkakrotnie, więc nie zachowała się jakaś straszna ilość zabytkowych eksponatów… Najciekawsze były krótkie, ale nieźle zamaskowane tajne przejścia, komnata książęca z łazienką z działającym wyposażeniem z 1903r (w tym jacuzzi :)) i wieża, z której rozciągały się takie widoki:
I jeszcze raz zamek, w całej okazałości:
Po zakończeniu zwiedzania ruszyliśmy na kwaterę, i po dwóch kilometrach jazdy byliśmy na miejscu. Czysta pościel, wyposażona kuchenka, łazienka z ciepłą wodą, miejsce w zamykanym garażu dla rowerków – warunki to zupełnie nie wyprawowe, ale nie narzekaliśmy specjalnie ;)
Kategoria 50 - 100 km, Oder - Neisse Radweg 2012, Wyprawa