Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzę ja, czyli kotu z Warszawy. Mam przejechane 7071.15 kilometrów, głównie po asfalcie, bo od paru lat tenże jakoś bardziej mi pasuje. Dorosłem do tego chyba bo wcześniej to było nic tylko las, las, las... Jeżdżę z prędkością średnią 21.50 km/h i wcale się nie chwalę, bo i nie ma czym :) .
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy kotu.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Oder - Neisse Radweg 2012

Dystans całkowity:733.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:43:07
Średnia prędkość:17.01 km/h
Maksymalna prędkość:52.60 km/h
Suma podjazdów:1740 m
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:91.69 km i 5h 23m
Więcej statystyk
  • DST 167.80km
  • Czas 09:40
  • VAVG 17.36km/h
  • VMAX 46.20km/h
  • Podjazdy 210m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

19.06.2012 - Podróż Poślubna - Oder - Neisse Radweg - Dzień 7

Wtorek, 19 czerwca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 0

Opis i zdjęcia coming soon:)
By the way - co do dystansu to wyszła życiówka :)


  • DST 110.50km
  • Czas 06:19
  • VAVG 17.49km/h
  • VMAX 43.20km/h
  • Podjazdy 160m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

18.06.2012 - Podróż Poślubna - Oder - Neisse Radweg - Dzień 6

Poniedziałek, 18 czerwca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 0

Opis i zdjęcia coming soon:)


  • DST 110.40km
  • Czas 06:16
  • VAVG 17.62km/h
  • VMAX 51.80km/h
  • Podjazdy 100m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

17.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień 5

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 29.06.2012 | Komentarze 0



Tego dnia wstaliśmy wypoczęci, mimo potężnej burzy która obudziła nas w środku nocy – namiot dał radę zlewie, więc pobudka nie była specjalnie nieprzyjemna, oczywiście z wyłączeniem tego że pioruny waliły co kilka sekund, a ja jeden z tych momentów wybrałem na otworzenie oczu. Po otrzymaniu „strzała” prosto w rozszerzone podczas snu źrenice stwierdziłem, że podczas tej burzy powieki wolę mieć zamknięte ;)
Po śniadaniu złożyliśmy obóz i wyruszyliśmy, regulując wcześniej należność za kemping – 10 euro. Niby dużo, ale lepsze 10 niż 15… Pogoda była „taka se” – niebo zasnute chmurami i co jakiś czas siąpiła niemrawa mżawka, ale nie było mocnego wiatru, więc jechało się bardzo dobrze.

Po kilku kilometrach dotarliśmy do Eisenhüttenstadt, gdzie przekroczyliśmy kanał Odra – Szprewa:

Z mostu kanale dojrzałem ciekawy obiekt pływający, zacumowany przy brzegu :)

Po szybkim przejeździe przez miasto ruszyliśmy dalej wałem w stronę Frankfurtu n/Odrą. Po kilku kilometrach natknęliśmy się na opuszczoną elektrownię – idealnie nadawałaby się do nakręcenia paru scen filmu dziejącego się w post-apokaliptycznej przyszłości :)

Po jakichś 20 km, w miejscowości Aurith natknęliśmy się na przytulną kawiarenkę usytułowaną tuż przy wale – naleśniki z jagodami i z jabłkami możemy z czystym sumieniem polecić, nawet pomimo ceny (chyba 7 EUR za porcję…)

Później przez jakiś czas widoki były niesłychaaaanie różnorodne ;)

…ale zdarzały się małe urozmaicenia – jezioro Brieskower See, obok Brieskow – Finkenheerd

Za jeziorem trasa odbija na jakiś czas od Odry, i prowadzi przez miejscowość Lossow, wzdłuż dróg o dość niskim obciążeniu, w stronę Frankfurtu.

Przed samym miastem zaliczamy bardzo przyjemny zjazd z nadodrzańskiej skarpy – kilka idealnie wyprofilowanych zakrętów i prędkość w okolicach 50 km/h daje dużo radochy :)
Trochę widoczków z Frankfurtu:


Słubice

Ciekawostka:) „ochotniczy pojazd piwny” o ile mnie mój giermański nie myli…



Po przejechaniu wzdłuż rzeki przez miasto (znowu niczego nie zwiedzaliśmy… ale mieliśmy jak zwykle ciśnienie na dobry dystans) wjechaliśmy w obszar o nazwie Oderberge, czyli wzgórza nad Odrą. Widoki od razu stały się ciekawsze, a rzeźba terenu (mnóstwo dość krótkich pagórków) dodatkowo urozmaicała jazdę, dając możliwość naprawdę szybkiej jazdy –Ani, która podczas etapów „górskich” naszej wyprawy przypomniała sobie jak efektywnie używać biegów, też taka jazda góra-dół z dużą prędkością bardzo się podobała.

Kiedy dojechaliśmy do Lebus (Lubusz – od niego wzięła nazwę nasza Ziemia Lubuska), okazało się że mądrzy Niemcy, zamiast obsadzić uliczki brzozami, lipami czy innymi takimi, obsadzili je czereśniami! Spokojne, zadbane i czyste miasteczko w połączeniu z czerwonymi od owoców drzewami i pięknym położeniem nad rzeką sprawia wrażenie raju na ziemi…
Posiłek regeneracyjny:)

I następny…

„Czeresienki, czeresienki!!!”

Kościół w Lebus

Ja miałem ochotę na coś bardziej konkretnego niż owocki i zaordynowałem postój w knajpie. Nie pojadłem sobie jednak – Ania po spojrzeniu w kartę zaczęła kręcić nosem… z tymi wegetarianami to same problemy;) Co było robić – ruszyliśmy dalej, ale po paru kilometrach zaordynowałem postój przy pięknym drzewie i KAZAŁEM zrobić sobie kanapki, bo głodny byłem jak wilk, i lekko zapieniony niezdecydowaniem mojej Żonki. I wiecie co? Podziałało :)
O proszę, Ania robi kanapki :)

Po posiłku – ruszamy dalej:


W końcu dotarliśmy do Küstrin-Kietz, z którego przejechaliśmy do Kostrzyna (ciekawostka – po niemieckiej stronie przy samej granicy jedzie się wzdłuż długaśnego ciągu okazałych i niebrzydkich, ale opuszczonych kamienic… sprawia to dość upiorne wrażenie...). Już na moście widać było, że miasto jeszcze relatywnie niedawno było twierdzą:



I znowu – nie zwiedzamy… Szybki obiad, zakupy i dalej w trasę. Niedaleko za miastem napotykamy takiego oto autochtona:

I fota poglądowa, dla porównania skali, czyli żeby było widać jakie toto było wielkie… Wszystko wskazuje na to, że udało nam się zobaczyć bielika zwyczajnego! :)

Dalszy odcinek trasy nie był ani szczególnie piękny, ani szczególnie przyjemny – prowadziła cały czas po łysym i wypalonym słońcem wale, żar lał się z nieba, a w twarz dostawaliśmy co jakiś czas podmuchami gorącego wiatru.

Mimo wszystko, humory dopisywały:

A i widoki jakieś strasznie złe nie były:

Kolejna ciekawostka - na wysokości Kienitz trafiliśmy na pomnik, który upamiętnia… przeprawę przez Odrę wojsk radzieckich w 1945r. Jest na nim nawet przetłumaczony na niemiecki okolicznościowy cytacik z memuarów jakiegoś tam krasnoarmiejca… Wielki Brat był rzeczywiście mocno kochany w DDRze.


Za pomnikiem rzeka rozlewa się w starorzecza:


Dom na barce – chyba na wypadek powodzi :)

W końcu totalny gorąc lejący się z nieba skłonił nas do poszukania noclegu – dość szybko znaleźliśmy fajny kemping w miejscowości Gross Neuendorf. Cena – 9 EUR, czyli znowu niższa :) Pijemy zakupione od pani gospodyni piwo regionalne (Berliner Pilsner, świetne), póżniej szybko rozbijamy obóz, myjemy się, jemy kolację i zasypiamy – kolejny dzień z dystansem powyżej 100 km, a szczególnie ostatni odcinek, mocno nas jednak zmęczył.



  • DST 105.90km
  • Czas 06:09
  • VAVG 17.22km/h
  • VMAX 42.90km/h
  • Podjazdy 20m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

16.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień 4

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 2



Po świetnie przespanej nocy obudziliśmy się raczej wcześnie (ok. 7:00), ale wyruszyliśmy dopiero około 9:00 – zwijanie obozu szło jakoś niemrawo. Tak samo rozpoczęcie etapu wyszło średnio – pogubiłem się w oznaczeniach szlaków (GPSa używałem tylko jako licznika i trackloggera), i gdyby nie to, iż sam z siebie (!) zatrzymał nas autochton w samochodzie, i naprowadził na właściwą drogę, pewnie nadłożylibyśmy znacznie więcej niż 1 kilometr…
W końcu jednak trafiliśmy do Bad Muskau – zrobiliśmy zapasy po polskiej stronie, i wjechaliśmy do pierwszej atrakcji tego dnia – Furst – Puckler Park, lub po naszemu Parku Mużakowskiego:




Park okazał się rzeczywiście piękny – nie poświęciliśmy mu tyle czasu, na ile zasługuje, i nie mówię tu o pałacach które robią duże wrażenie, nie umywają się jednak do ogromnych, kilkusetletnich drzew których bardzo wiele jest w parku… Lipy, dęby, ogromne brzozy – no bajka po prostu.
Sama Nysa też pięknie się w parku komponuje:

I znowu wyjeżdżamy na ścieżkę, biegnącą pośród lasów i pól.

A pośród zboża chabry…

W pewnym momencie jednak wjeżdżamy na wał przeciwpowodziowy, na razie na krótko, ścieżka wije się zamiennie – to wałem, to przez śródleśne pola.

Zdarzają się i takie obrazki (tuż przed Forst):

A w samym Forst – pamiątki po „Granicy Przyjaźni”… daje to do myślenia, jak bardzo inaczej było jeszcze niedawno…



I znowu to wałem, to polami… Do Guben/Gubina. Tam obiad po polskiej stronie, tym razem w McDonaldzie ;) i tradycyjne zakupy w Biedronce. Miasto nas nie powaliło, więc zdjęć z niego brak.
Za to bezkrwawe łowy się udały :)


Dotarliśmy w końcu do Ratzdorf, i po małym objeździe (znowu żle spojrzałem na znaki…) byliśmy już nad Odrą – wstyd się przyznać, przegapiliśmy ujście Nysy… cóż, bywa.
Wały przeciwpowodziowe od razu stały się wyższe, szersze – widoki z nich też rozleglejsze, ale z lekka monotonne.

Zaczął nam też dokuczać bardzo silny „wmordewind” – średnia na odcinku 6 może km spadła z 18,5 do 17,5 km/h ale pod wiatr poruszaliśmy się najwyżej z prędkością 14-15. W końcu stwierdziliśmy że na dziś wystarczy, i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Sprawa wyglądała średnio – wokoło nie widzieliśmy żadnych osad ludzkich, tereny przez które jechaliśmy od Ratzdorfu były praktycznie zupełnie bezludne. Na szczęście po kilku kilometrach natknęliśmy się na drogowskaz wskazujący w boczną drogę, i obiecujący kemping w Neuzelle, 3 km od wału. Ruszyliśmy w tamtą stronę, a po chwili obraliśmy kierunek na okazały klasztor:

Drogowskaz nie kłamał – po ok. 3 km dotarliśmy do klasztoru, i po krótkim wywiadzie znaliśmy dokładnie lokalizację kempingu. Okazał się bardzo ok, i w cenie 10, a nie 15 euro. Co prawda obok była zagroda dla kóz, ale okazały się bezproblemowymi sąsiadami :)
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze do przyklasztornej knajpy, na piwo z przyklasztornego browaru – Ania wzięła ciemne słodowe, a ja – Kartoffelbier, piwo z sokiem z ziemniaków. I nawet dobre było :)



Słońce w końcu zaszło, czas było w końcu iść spać.

Dystans – znowu ponad setka. Zasypialiśmy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku :)

  • DST 110.80km
  • Czas 06:10
  • VAVG 17.97km/h
  • VMAX 37.80km/h
  • Podjazdy 180m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

15.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień 3

Piątek, 15 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 0



Dzień 3 wyprawy rozpoczynamy od przekroczenia granicy pomiędzy Czechami a… Polską – droga prowadząca z Hradka nad Nisou do Zittau prowadzi przez wysunięty na południowy zachód „skrawek” Polski – na skrawku tym umiejscowiona jest stacja benzynowa oraz przygraniczny bazarek – jak się później przekonamy, stały motyw po „naszej” stronie granicy.
Po 1,5 km jazdy docieramy do mostu na Nysie Łużyckiej, i tym mostem przekraczamy granicę z Niemcami:

Nysa Łużycka

Kawałek za mostem droga doprowadza nas do pierwszej ścieżki rowerowej, którą jedziemy w Niemczech – wyczekaliśmy się tej ich osławionej infrastruktury rowerowej! I rzeczywiście, ścieżka nie zawodzi:

Po niedługim odcinku ścieżka dopina się do ichniej drogi (chyba) krajowej, o dużym natężeniu ruchu. Ale stresu nie ma…

Dobrej jakości asfalt leci sobie wraz z drogą, oddzielony od niej pasem zieleni… super! Po kilku kilometrach ścieżka jednak kończy się, a szlak ONR odbija w lewo, i prowadzi małym objazdem przez centrum wioski Hirschfelde, czyste i pięknie utrzymane, ale… całkowicie puste. Nie ma sklepów, ludzi na ulicach… ciszę mąci tylko odgłos niedalekiej drogi krajowej. Jak się później okaże, takie wrażenie to norma po niemieckiej stronie granicy. Po kilkuset metrach szlak „dopina się” z powrotem do drogi krajowej, i tym razem ścieżki nie ma… jest za to ograniczenie ruchu do 30 km/h, i pełna kultura kierowców, którzy snują się za nami 20-23 km/h…
Kilka widoczków z HIrschfelde:


Kawałek dalej, w miejscowości Rosenthal, ścieżka skręca w prawo i sprowadza nas nad brzeg Nysy, i dalej razem z rzeką wije się wśród lasów. Nawierzchnia – dobrej jakości szuter – nie sprawia kłopotów.



W końcu, po kilku kilometrach zza zakrętu wyłania się taki obrazek:

Podjeżdżamy bliżej:


Niestety, nie mamy czasu na zwiedzanie klasztoru St. Marienthal w Ostritz, i po chwili odpoczynku ruszamy dalej, po chwili zatrzymując się przy piekarni – skusiły nas słodkie bułki :)
Za Ostritz ściezka rowerowa ciagnie się przez piękne łąki, z dominującym motywem niebieskim – tysiące chabrów robią robotę ;)

Po niedługim czasie docieramy do Görlitz /Zgorzelca. Miasto robi fajne wrażenie, choć strona polska prezentuje się gorzej niż niemiecka, mimo iż zabytkowe kamienice są również w dużej części odnowione - wszystko przez górujące nad miastem betonowe bloczyska:

Niemiecka strona robi „troszkę” lepsze wrażenie…

A to jedno z „przejść granicznych” pomiędzy miastami – pieszo-rowerowy most. Po prostu przejeżdżamy, i jak tu nie lubić Shengen ;)

Po niemieckiej stronie robimy parę fotek…


… i przenosimy się na polską, gdzie zjadamy obiad w restauracji przy nadbrzeżnym bulwarze, w cenie powiedzmy średnio-warszawskiej, ale dużo i smacznie. Potem udajemy się do odległej o parę minut Biedronki i robimy zakupy – mieliśmy wrażenie że po niemieckiej stronie może być z tym lekki problem, w małych miejscowościach nie widzieliśmy ani jednego sklepu, tak miało zresztą pozostać praktycznie do końca wyprawy...
Po wyjeździe ze Zgorzelca szlak odchodzi od Nysy i prowadzi nas ścieżkami rowerowymi wzdłuż dróg, później wydzielonymi ścieżkami przez pola, lasy i łąki, a następnie obchodzi poligon (Halt! Eintritt verboten!!!) i sprowadza znowu do doliny rzeki, wijąc się malowniczo:


W miejscowościach mijamy pomniki i kościoły:
Podrosche:


Pechern:


W środku lasu napotykamy też pozostałości… skoczni narciarskiej Oberlausitz - Schanze!



Jako że nie mieliśmy jasnej koncepcji gdzie i jak będziemy nocować, około godziny 19:00 czasie zaczynamy rozglądać się za spaniem. Pomocne w tej kwestii okazują się ogłoszenia wywieszane w wiatach wzdłuż szlaku – cena pokoju dwuosobowego równa 40 euro (na wszystkich ogłoszeniach ta sama…) pomaga nam podjąć decyzję – dziś śpimy pod namiotem. W końcu docieramy do Sagar, gdzie rozbijamy namiot na polu namiotowym koło pensjonatu, w cenie 15 euro… Stromo, ale w tym mamy nielimitowany prysznic w ogrzewanej łazience. Zawsze to coś…
Wieczór kończymy przy piwku z rowerzystami z Niemiec obok których się rozłożyliśmy. Dwóch panów chwali się przebiegiem dziennym ok. 70 km. HA! My dziś nawinęliśmy prawie 111! To rekord przebiegu dziennego Ani, tak że jest co świętować :) Gwoli sprawiedliwości wspomnieć jednak należy, że jeden z panów miał jakieś 65 lat…

  • DST 69.60km
  • Czas 04:44
  • VAVG 14.70km/h
  • VMAX 52.60km/h
  • Podjazdy 620m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

14.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień 2

Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 0



Tego dnia zaplanowany dystans był już bardziej ambitny – celem naszej podróży były: Frydlant (parę osób polecało nam tamtejszy zamek), Nova Ves (tam według opisu trasy rozpoczyna się Droga Rowerowa Odra-Nysa) i dalej Hradek nad Nisou (miasto pod samą granicą Czesko – Niemiecką, w którym chcieliśmy nocować).
Wyruszyliśmy w stronę granicy około 8 rano, i przekroczyliśmy ją ok. 30 minut później :)


Po czeskiej stronie zaczęły się podjazdy, niezbyt strome i niezbyt męczące. Poza tym dzięki podjazdom mieliśmy piękne widoki:
Niedaleko po przekroczeniu granicy:

I dalej…


Tu widok na Izery i zamek Frydlant

To gdzie ten zamek? O, tu :)

Do Frydlantu sprowadził nas przyjemny zjazd, powinniśmy zorientować się że to podstęp, ale o tym za chwilę ;) Po chwilowych wątpliwościach nawigacyjnych okazało się że jednak dobrze jedziemy do zamku – poszliśmy trochę ”na żywioł”, zakładając że droga oznaczona jako ślepa dla samochodów, nie musi koniecznie być ślepa dla rowerzystów, i okazało się że dokładnie tak jest :) Szosę zerwała powódź, ale zostało wąskie przejście zmienione w chodnik, którym można przeprowadzić rower. Jeszcze tylko krótki, acz intensywny podjazd pod sam zamek i byliśmy na miejscu :)
Tradycyjnie rowerki zostawiliśmy pod opieką, tym razem u pani parkingowej, i ruszyliśmy do zamku:
Brama wejściowa

Na dziedzińcu


Widok na okolicę


W środku niestety nie dało się robić zdjęć, a szkoda… w zamku (i pałacu, mieszczącym się w jego obrębie) ocalało całe wyposażenie wnętrz – podłogi, meble, tapety, obrazy… wszystko jest oryginalne, i robi duże wrażenie. Ciekawą rzeczą jest zamkowe muzeum otwarte w 1800r – pierwsze w Europie Środkowej – dwie sale pełne zabytkowej broni palnej i białej (nigdy nie widzieliśmy podobnej liczby takich eksponatów w jednym miejscu), dodatkowo wyposażenie zaprzęgów konnych itp. Zamek Czocha blednie przy Frydlancie jeszcze bardziej…
Po zwiedzaniu ruszyliśmy dalej, i tutaj właśnie zadziałał „podstęp” o którym wspomniałem wcześniej… Frydlant leży w dolinie – trzeba wyjechać z niej i przedostać się przez góry, niezbyt imponujące może, ale niewiele to zmieniło…
Już pierwszy podjazd – około 100 m w pionie na odległości 2,5 km – nadszarpnął trochę morale Ani, która nie licząc dnia poprzedniego nigdy nie miała okazji jeździć rowerem po górach, swoje dodatkowo dołożył ciężar sakw i jak podejrzewam geometria ramy jej SPARTY – zrelaksowana, czyli relatywnie mało nachylona pozycja ciała nie sprzyja raczej mocnemu „depnięciu” na podjeździe… Zjazd, który nastąpił po tym podjeździe pozwolił na lekkie odbudowanie sił, ale później zza zakrętu ukazały się serpentyny… Na nic zdały się moje tłumaczenia, że jak serpentyny to dobrze, będzie bardziej płasko niż byłoby bez nich – morale upadło jeszcze bardziej. Ale trzeba oddać mojej Żonie że w końcu zacisnęła zęby i z kilkoma odpoczynkami podjechała prawie całe 170m w pionie na odległości 4 km – podeszliśmy jedynie ostatnie 400-500m, i nawet Ania przyznała później że „łatwiej i szybciej byłoby to podjechać…”
Odpoczynek na serpentynach, z widokiem na Polskę (w oddali elektrownia Turów)

I w zbliżeniu…

Za serpentynami zaczął się zjazd – na odległości 11km zjechaliśmy raptem 250m, więc nie jest to asfaltowa ściana ;) Mimo to osiągane przez nas prędkości przekraczały momentami 50 km/h, co w połączeniu z dużą ilością niezbyt ostrych i dobrze wyprofilowanych zakrętów dało dużo radochy :) Jadąc dalej w stronę Hradka nad Nisou, w miejscowości Bily Kostel natknęliśmy się w końcu na tablicę informującą że oto jesteśmy na czeskim odcinku Drogi Rowerowej Odra-Nysa!

W Novej Vsi, tam gdzie teoretycznie szlak się zaczyna, nie napotkaliśmy ani oznaczeń, ani tablicy informacyjnej (nie licząc jednej, odnoszącej się do historii wsi i regionu – nie mówiła ona jednak nic o szlaku). Nic to, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jesteśmy na dobrej drodze :) i rzeczywiście, po parunastu kilometrach dotarliśmy do Hradka nad Nisou.

Po uzupełnieniu zapasów energetycznych (frytki, prażeny syr i piwo ) ruszyliśmy za znakami na kemping „Kristina”, nad sztucznym jeziorem o tej samej nazwie. Jako że ceny okazały się przystępne, wynajęliśmy domek kempingowy – nocowanie pod namiotem jakoś nam na tej wyprawie nie szło ;) Nocleg wyszedł nam w przeliczeniu 40 PLN, więc pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu ;) Jeszcze tylko krótka wycieczka „na lekko” do supermarketu w mieście, i zamykamy dzień wynikiem prawie 70 km – stwierdziliśmy wspólnie że po górach to już całkiem niezły dystans…

  • DST 52.30km
  • Czas 03:29
  • VAVG 15.01km/h
  • VMAX 51.60km/h
  • Podjazdy 450m
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

13.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień 1

Środa, 13 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 0



Po dotarciu do Jeleniej Góry około godziny 9:00 stwierdziliśmy że nie spieszy się nam aż tak bardzo, żeby zrezygnować ze śniadanka (kawa+ciastko) w miłym ogródku cukierni wśród zabytkowych kamienic, w końcu jesteśmy w podróży poślubnej;)


Po podreperowaniu sił ruszyliśmy zaplanowaną wcześniej trasą w stronę Gryfowa Śląskiego. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z miasta nastąpiła pierwsza (i jak się potem okazało – ostatnia) na wyprawie potencjalnie poważna awaria – po wjechaniu na krawężnik moje dość mocno obładowane sakwy podskoczyły i obluzowały się na bagażniku. Stwierdziłem więc że zwiększę napięcie elastycznego paska z hakiem, mocującego je do dolnej części bagażnika – tak, aby były mocno napięte i nie żyły własnym życiem na wybojach. Skróciłem więc pasek, zaczepiłem za bagażnik i pociągnąłem do góry… w tym momencie elastyczny element „strzelił”. Moje zdziwienie było pełne – nowe sakwy, dość uznanej firmy, i taki numer?? Co było robić, w parę minut zmontowałem z ekspandera zastępczy element napinający, a gdy to okazało się za mało opasałem jeszcze sakwy dookoła kolejnym „gumosznurkiem”, zapewniającym solidne mocowanie do bagażnika. Ta prowizorka z powodzeniem i bez problemów służyła do końca wyprawy :)

Pierwsze kilka kilometrów wypadło nam drogą krajową o dość dużym obciążeniu, dodatkowo jeszcze dość ostro pod górę… Uprzedzałem Anię wcześniej że pierwsze dwa dni będą „górskie”, tak więc moja żona nawet nie protestując specjalnie pokonała pierwszy podjazd, pytając się na szczycie czy dalej będzie już „z górki”. Było, do następnego podjazdu :) Brak kondycji dawał się nam trochę we znaki, mimo że jechaliśmy sobie spokojnym tempem, jako że zaplanowana na cały dzień trasa była „rozgrzewkowa” – niewiele powyżej 50 km. Warto wspomnieć, że ja przed wyjazdem w sezonie „nawinąłem” niecałe 1300km, a Ania może jedną trzecią tego, nie byliśmy więc jakoś niesamowicie do naszej wyprawy przygotowani…
Widoki (i zjazdy - dzięki tym podjazdom)mieliśmy piękne:



Zamek Gryf – urokliwa ruina, i nasz pierwszy zaplanowany punkt do zwiedzenia – niestety, zamek obecnie jest w rękach delikwenta który otoczył go zamkniętym parkanem – wszędzie znaki „teren prywatny, wstęp wzbroniony”.
Zamek na wzgórzu po lewej

I zbliżenie…

Cóż, uszanowaliśmy prawo własności i pojechaliśmy dalej, zaliczając kawałek za zamkiem fajny zjazd do Gryfowa Śląskiego.

Poprzednim razem w Gryfowie byłem cztery lata temu, służbowo i raczej był to tranzyt niż dłuższa wizyta – może dlatego nie zapamiętałem że miasteczko to jest tak urokliwe – pięknie położone i z dużą liczbą ładnie odnowionych kamieniczek, szczególnie w obrębie rynku. Może kiedyś w końcu uda się wpaść tu na dłużej…



Jako że pora była obiadowa, postanowiliśmy sprawdzić lokalny przybytek gastronomiczny, usytuowany bezpośrednio w rynku – po chwili siedzieliśmy w ogródku, zajadając żurek (ja) i sałatki (oboje). Jedzenie okazało się świeże, bardzo smaczne i jeszcze bardziej obfite, a przy tym niedrogie – poza tym umililiśmy sobie czas gawędząc o "szeroko pojętej" turystyce z właścicielem knajpy.

Po zjedzeniu obiadu – ledwo daliśmy radę dokończyć nasze porcje… - ruszyliśmy w stronę zamku Czocha, „clou programu” tego dnia wyprawy, znajdującego się raptem 11 km od Gryfowa Śląskiego. Pogoda zaczęła się lekko psuć, i tuż za miastem założyliśmy przeciwdeszcze. Deszczyk siąpił sobie to mocniej, to słabiej prawie przez całą drogę do zamku, ale jako że droga była piękna – stara aleja wysadzana drzewami - i widoki z niej takoż, to nie przejmowaliśmy się tym zbytnio.


Zresztą większym problemem niż deszcz była dla mnie długość tylnego błotnika w rowerze Ani – po otrzymaniu kilka razy po twarzy fontanną wody podnoszoną przez jej tylne koło przypomniałem sobie że na zeszłorocznej wyprawie też mi to przeszkadzało ;) Moja kochana Żonka natomiast, zamiast okazać zrozumienie i takt, z szyderczym uśmiechem zaliczała co większe kałuże, zmuszając mnie do uników :) No cóż, wyprzedzać jej nie chciałem bo przyjęliśmy zasadę że ona nadaje tempo, a jako że „wymyśliłem wyjazd rowerowy w góry, i ona się musi męczyć zamiast smażyć się na plaży w Egipcie czy Tunezji”, to musiałem dostać za swoje :)
Dotarliśmy do zamku, i po zostawieniu rowerów pod okiem ochroniarza ruszyliśmy zwiedzać.

Okazało się że wnętrze zamku mogą zwiedzać tylko grupy w towarzystwie przewodnika, i musieliśmy poczekać parędziesiąt minut na wejście – nie był to problem, w trakcie oczekiwania załatwiliśmy sobie (niech żyje internet w smartfonie;) ) nocleg w agroturystyce w sąsiedniej wsi. Z racji na pogodę nie uśmiechało się spanie w namiocie, i nie mieliśmy jakiegoś strasznego ciśnienia na oszczędzanie – w końcu to podróż poślubna, więc bez przesady :)
Zwiedzanie zamku było dość ciekawe, ale na kolana nas nie powaliło – został on splądrowany po wojnie, i to kilkakrotnie, więc nie zachowała się jakaś straszna ilość zabytkowych eksponatów… Najciekawsze były krótkie, ale nieźle zamaskowane tajne przejścia, komnata książęca z łazienką z działającym wyposażeniem z 1903r (w tym jacuzzi :)) i wieża, z której rozciągały się takie widoki:


I jeszcze raz zamek, w całej okazałości:

Po zakończeniu zwiedzania ruszyliśmy na kwaterę, i po dwóch kilometrach jazdy byliśmy na miejscu. Czysta pościel, wyposażona kuchenka, łazienka z ciepłą wodą, miejsce w zamykanym garażu dla rowerków – warunki to zupełnie nie wyprawowe, ale nie narzekaliśmy specjalnie ;)

  • DST 6.20km
  • Czas 00:20
  • VAVG 18.60km/h
  • VMAX 35.60km/h
  • Sprzęt Czarny Stefan
  • Aktywność Jazda na rowerze

12.06.2012 - Podróż poślubna - Oder-Neisse Radweg - Dzień "0"

Wtorek, 12 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 0

Jakiś czas temu, około lutego 2012, kiedy nasz ślub wydawał się niesłychanie odległy, a my zaczynaliśmy dopiero przygotowania do niego, rzuciłem temat podróży poślubnej. W poprzednim roku rowerowa wyprawa do Wilna okazała się strzałem w „10”, może więc i w tym roku zorganizujemy sobie coś podobnego, bezpośrednio po ślubie?
Po otrzymaniu zielonego światła od mojej przyszłej Żony („Może być wyprawa rowerowa, ale teraz nie mamy czasu na myślenie o tym, trzeba <tu wstawić dowolną rzecz związaną ze ślubem/weselem>”) zacząłem głowić się nad celem i trasą podróży. Nie chciałem żeby była to „wyrypa” w ekstremalnych warunkach, w błocie i piachu albo z TIRami mijającymi nas „na gazetę”, wykombinowałem więc że wybierzemy się do naszych zachodnich sąsiadów, i przejedziemy całą Oder – Neisse Radweg (ONR), czyli Drogę Rowerową Odra – Nysa. Żeby było prościej, jechać będziemy z gór nad morze, czyli właściwie Nysa – Odra. Ania zaakceptowała i tę koncepcję („Może być do Niemiec, ale teraz nie mamy czasu na myślenie o tym, trzeba <tu wstawić dowolną rzecz związaną ze ślubem/weselem>”). Rozpocząłem więc partyzancko planowanie i przygotowania do wyprawy, bo stwierdziłem że na to jednak muszę znaleźć czas ;) Po rozeznaniu możliwości dojazdowych i długości samej trasy postanowiłem do zaplanowanej trasy wzdłuż obu rzek dołożyć odcinek na Dolnym Śląsku i w Czechach – wydawało mi się że w ten sposób najprościej dostaniemy się na szlak. Ania nie oponowała („Teraz są ważniejsze sprawy!”), więc dałem sam sobie zgodę na taką modyfikację planów :)
Tak więc 2 dni po weselu spakowaliśmy sakwy i wyruszyliśmy.

Zaczęło się skromniutko, jeśli o dystans chodzi – po obejrzeniu może ze 25ciu minut meczu Polska-Rosja wyłączyliśmy telepudło i po zniesieniu objuczonych sakwami rowerów ruszyliśmy w stronę dworca Warszawa Wschodnia. Czemu nie założyliśmy sakw pod domem, tylko męczyliśmy (ehm, ehm… męczyłem…?) się ze znoszeniem załadowanych „sprzętów”? Ano, wykombinowałem sobie że tak będzie szybciej, i rzeczywiście było, dopóki po przejechaniu 2 km nie zorientowałem się że zostawiłem w domu camelbaga, którego dodatkową zawartością były telefon, pieniądze i dokumenty. Szybki sprincik do domu załatwił sprawę i bez problemu dotarliśmy na dworzec, kilkanaście minut przed podstawieniem pociągu, czyli niby wszystko ok, ale oczywiście do czasu…
Pociąg przyjechał, ja wiedząc że mamy miejsca w wagonie 11 zapytałem się konduktora czy można tam z rowerami, a ten wskazał mi… wagon 17. Okazało się, że jest tam jeden przedział rowerowy – średnio nam się to podobało, miejscówki mamy w 11, a rowerki pojadą w 17? No ale co było robić, wtarabaniliśmy się do wagonu, rozładowaliśmy rowery i przypięliśmy je porządnie, po czym ruszyliśmy przez wagony do 11tki. Wchodzimy, a tam okazuje się że:
• Wagon ten to pełnoprawny, nowiutki wagon rowerowy, w którym połowę długości zajmują miejsca na rowery,
• Mamy miejscówki 97 i 98, a miejsca dla pasażerów kończą się na 88… jak się potem w rozmowie z konduktorem okazało, podstawili inny model wagonu niż planowano, o czym pani w kasie nie wiedziała…
Zostawiliśmy więc sakwy pod opieką konduktora i klnąc na czym świat stoi ruszyliśmy z powrotem przez pociąg do wagonu nr 17 – zdążyliśmy odpiąć rowery, gdy pociąg wtaczał się na Centralny – tam szybki bieg z rowerami po peronie i już jesteśmy w komplecie - i my, i nasze rumaki w jednym wagonie.

Jak zwykle PKP zapewniło gry i zabawy ruchowe, i to już na początku podróży :) No ale nic to, grunt że byliśmy w odpowiednim pociągu, i ten pociąg jechał tam gdzie miał jechać, nawet bez specjalnych opóźnień :).
Dalsza podróż przebiegła bez podobnych przygód – mimo braku wykupionych miejsc , niewielkie obłożenie wagonu pozwoliło nam przejechać do samej Jeleniej Góry w niezłym komforcie, nawet mnie udało się przespać kilka godzin, choć w pociągach z reguły śpię kiepsko.